Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Bartek Czarciński ma za sobą kolejny tydzień samotnego rejsu [RELACJA]

AND
Bartek Czarciński ma za sobą kolejny tydzień samotnego rejsu
Bartek Czarciński ma za sobą kolejny tydzień samotnego rejsu Bartek Czarciński
Bartek Czarciński ma za sobą kolejny tydzień samotnego rejsu dookoła świata bez zawijania do portu. Jak wygląda życie na pokładzie "Perły", czym zajmuje się kapitan w "wolnych" chwilach, jak wygląda jego dieta? Sprawdźcie sami

- Szczerze, to leci już trzeci tydzień. Gdy to piszę na liczniku jest już 1509 Mm (1 Mila morska = 1852 metry). Takiego wyniku dorobiliśmy się po przepłynięciu przez kawałek Bałtyku, Cieśniny Duńskie (swoją drogą ciekawe czemu nie szwedzkie, albo taki na przykład Skagerak mógł by być i norweską), Morze Północne. I w ten sposób, na własne życzenie wpłynęliśmy w Kanał. Wiatr zaczyna siadać no i w końcu jest chwila, żeby wyciągnąć klawiaturę, nie narażając jej na zalanie, pisząc przy otwartej kabinie. Jedną ręką pisząc, a drugą przegryzając śląską liofilizowaną i topinambur, zastanawiam się jak oddać klimat początku lata, ba nawet początku wakacji, na Morzu Północnym. Pływałem po nim wcześniej całkiem sporo i płynąc teraz, zacząłem się zastanawiać jak to było wcześniej i czemu człowiek tak szybko zapomina o tym, jak tu zimno i szaroburo potrafi być. Teraz myślicie sobie, że minęły 2 tygodnie a temu już szaroburo! Nie, to nie tak, ja po prostu zacząłem sobie przypominać moje inne rejsy na Północnym i z reguły było mokro i szaroburo, a to co wspominam najfajniej, to te porty, do których prędzej czy później się dopływało i szło na ciepłą herbatę do baru. Ja jednak zamiast portów wylądowałem w Kanale. Kanale Angielskim, bo o nim tu mowa (jedni mówią Kanał Angielski, inny Kanał La Manche, ja wybieram pierwszą nazwę, bo w końcu trzymam się brzegów Anglii, a i do angielskiego języka mi bliżej).

Po przebujaniu się przez Skagerrak i przymusowym postoju u wrót Morza Północnego w oczekiwaniu na wiatr, w końcu coś drgnęło. I to jak miło. Zawsze się tak wydaje, gdy nic nie wieje, my już odpoczęliśmy, wyspaliśmy się, najedliśmy i namodliliśmy o wiatr, z byle jakiego kierunku. Byle by zaczęło wiać. Byle by powietrze dookoła nas zaczęło się przemieszczać, a wartość prędkości jachtu nie były wartością zaczynającą się od zera. Faktycznie zaczęło wiać i z krótkimi przerwami wiało aż do Dover. Mocniej, słabiej, ale zawsze z kierunku, do którego płynęliśmy, czyli w tak zwaną „mordę”. Po pierwszych chwilach radości, gdy w końcu zaczęło wiać, przyszedł czas na refleksję gdzie nas ten wiatr z południowego zachodu, doprowadzi. No i nie wiem co ja się tak rozpisałem na temat tego wiatru, że niby taki kiepski układ, że cały czas pod wiatr, że silny, a to, że za słaby? Przecież w końcu dopłynęliśmy do Dover! I to jest w tym wszystkim najpiękniejsze. Jak by nie wiało, to prędzej czy później dopłynie się do każdego celu.

Było tak. Gdy już wysunęliśmy dziób na Morze Północne, przywitała nas gęsta mgła. Zawsze jak robi się mgła na morzu, przypominam sobie Kubusia Puchatka, który zakładając garnek na głowę twierdził, że nikt go nie widzi, bo przecież jak on nie widzi, to inni też nie mogą go widzieć. Tak to trochę jest we mgle. Nie widać statków, brzegów to nie ma się czego obawiać. Oczywiście dzisiaj gdy statki, jachty, kutry rybackie mają radary. W czasach gdy działa radiowy system AIS i wszyscy o wszystkich, wszystko wiedzą. Gdy można porozmawiać przez radio i dogadać się czy wiemy o swoim wzajemny istnieniu, to człowiek trochę spokojniej do tej mgły podchodzi. Nie można też do końca ufać tym cudom techniki. Trzeba wyglądać, nasłuchiwać, wpatrywać się w otaczające nas mleko. Powinniśmy nadawać sygnały mgłowe, jednak ja robię to tylko wtedy, gdy słyszę, że jakiś statek jest w pobliżu. Swoją drogą ciekawe, czy tam ktoś w ogóle słucha takich sygnałów. Przecież w zamkniętym mostku nie ma szans słyszeć, a jego sygnał, generuje pewnie jakieś urządzenie automatycznie i nawet oficer się nad tym nie zastanawia. Trzeba popytać tych z mostków.

Na szczęście statków na północnym miałem bardzo mało. Jakieś pojedyncze, zbłąkane, które wyłamały się z głównego nurtu trasy wiodącej w Kanał Angielski. Ja postanowiłem trzymać się bardziej na północ. No dobra i tak wiatr miałem dokładnie z tego miejsca, do którego płynąłem, więc tak, to wiatr wybrał za nas tę strategię. Po drodze mijaliśmy dwa skupiska platform wiertniczych. Ruch dookoła platform jest całkiem spory, ale mocno przewidywalny i nie nazbyt uciążliwy. Jednej nocy wprawiłem w zdziwienie obsługę statku pracującego na potrzeby platformy. Otóż plan na 30 czerwca był prosty. Minąć ostatnie skupisko platform na naszej trasie do Dover. I do wieczora udało mi się wjechać między platformy. Jednak w nocy zaczęło mocno wiać, oczywiście w dziób, że pół nocy robiłem halsy półwiatrami (czyli płynąłem w jedną stronę, potem zwrot i wracałem po tej samej trasie, czyli kręciłem się niczym… no ten w przeręblu…) na 2 refach na grocie od platformy do platformy. A drugie pół spałem w dryfie zmieniając tylko kierunek dryfu co pewien czas. Dodam, że o dziwo nikomu nie przszkadzaliśmy, nikt nie musiał zmieniać kursu, uciekaliśmy dzielnie przed każdym statkiem trzymając się z dala od platform. Rano nie wytrzymali. Wywołał nas statek ochraniający platformę, z pytaniem czy wszystko u nas ok., bo całą noc nas obserwują. Ja na to, że tak, tylko wiatry, a potem zmęczenie nie pozwoliły mi ich opuścić przez całą noc. W tym czasie na silniku, lub wspomagając się silnikiem, przemknęło obok nas kilka jachtów, dlatego mogliśmy być dla nich zagadką.

Co drugi dzień było piękne słońce, a w pozostałe deszcz i wiatr. Jak świeciło słońce to nie wiało jakoś bardzo mocno, więc wtedy zmuszałem się do wykonywania drobnych prac. Od suszenia wszystkiego po porządki. Tak, nie przewidzieliście się, musiałem się zmuszać do działania. Bardzo leniwie zrobiło się na pokładzie, że nic mi się nie chciało, a fakt, że mamy mocno pod górkę do celu, dokładał usprawiedliwienia, że już jestem wystarczająco biedny. W końcu muszę się halsować, a tu jeszcze coś robić trzeba. Na szczęście muszę słuchać kapitana i trochę popracowałem, za co jestem mu wdzięczny, że zagonił mnie do roboty. Swoją drogą ten to tylko polecenia by wydawał, sam za to nic nie robi. Dobrze, że gotować nie muszę, bo już w ogóle nie miał bym chwili dla siebie.

Mieliśmy też dwie kontrole straży granicznej. Raz holenderskiej, raz angielskiej. Na szczęście tylko radiowe. Nie dziwi mnie to w ogóle. Na północnym zawsze ktoś mnie kontrolował na wodzie. Może nie tyle kontrolował, co sprawdzał dane. Choć i na pokład wchodzili pogranicznicy. Tym razem skończyło się na zadaniu kilku pytań. Holendrzy nadlecieli samolotem. Im, największą trudność sprawiła nazwa portu wyjścia Świnoujście. Anglicy podpłynęli statkiem, oczywiście bez włączonego AIS, więc z daleka myślałem, że może jakiś rybak, ale jak podpłynęli bliżej i zobaczyłem pod pokrowcem działko na pokładzie dziobowym, to już czekałem przy radiu na pytania. Ci byli bardziej wnikliwi. Musiałem przeliterować imię i nazwisko, nazwę i sygnał wywoławczy. Bardzo fajne było to, że nie robiło na nich żadnego wrażenia, że mam plan płynąć do Polski, tylko najpierw spróbuję opłynąć świat dookoła. Jedni i drudzy życzyli powodzenia i polecieli/popłynęli w swoją stronę. Coś jednak jest na rzeczy. Kilka razy dziennie angielska straż graniczna nadaje komunikat z prośbą o zgłaszanie budzącego podejrzenie „ruchu małych jednostek, nocą w cieśninie Dover”. W sumie to przyjąłem do wiadomości, ale za którymś razem, chyba gdy spałem w dryfie i obudził mnie ten komunikat, uświadomiłem sobie, że jestem idealnym przykładem, małej jednostki, dziwnie zachowującej się pod brzegiem angielskim w nocy. Jednak moje odkrycie nie mogło zrobić na mnie wielkiego wrażenia, bo szybko zasnąłem.

Co do planu dnia. Czy istnieje jakiś porządek? Przeglądając dziennik z zeszłego tygodnia natknąłem się na wpis: Pierwsze podejście do planu dnia – 09.00 Śniadanie, 10.00-11.00 pisanie, 12.00-16.00 prace pokładowe, 16.00 obiad, 17.00-18.00 sjesta, 18.00-20.00 pisanie, porządek ze zdjęciami.

Wpisu dokonałem ponad tydzień temu. Teraz sobie o nim przypomniałem. Tyle w temacie pierwszego podejścia do uregulowania życia na pokładzie. Pewnie będą kolejne próby. Będę informował.

A co z jedzeniem? Skończył się świeży chleb. Miałem ze sobą tylko 5 bochenków i wytrzymały wszystkie bez pleśni, aż 2 tygodnie. Bez żadnych specjalnych przygotowań. Żaden nawet nie miał najmniejszych śladów pleśni. Chyba jednak nie ma to nic wspólnego z prawdziwym chlebem poza wyglądem. Czy to możliwe, żeby w tak sprzyjających warunkach do rozwoju wszelkiego rodzaju grzybów i pleśni, jakim jest wnętrze Perły, nic nie działo się z chlebem przez 2 tygodnie? Mam jeszcze trochę żółtego sera, więc jak będzie dzisiaj spokojny wieczór, to zrobię testowe pieczenie chleba. Przez ponad 2 tygodnie zużyłem około 1 litra spirytusu do kuchenki. Mam 100 litrów, więc jest szansa, że i na wypieki starczy. No tak, ale nie samym chlebem człowiek żyje. Na dzień dzisiejszy strategia żywieniowa się sprawdza. Domowe jedzenie, ugotowane przez najbliższe mi osoby, moją żonę i obie mamy, daje radę! Jedyny jedo minus to rozleniwienie. Możecie sobie wyobrazić, jak człowiek rozleniwia się mając codziennie gotowe obiady. Nawet zmywanie powoli doprowadzam do perfekcji. Zmywanie na rozfalowanym morzu Północnym? Nic łatwiejszego! Używam głównie jednego naczynia do wszystkiego – mały zakręcany termos nierdzewny, nadaje się do kawy, herbaty po schab w buraczkach z kaszą jaglaną (zanim odkryłem, że mam na stanie to cudowne naczynie, kawa lądowała wszędzie). Wystarczy wystawić naczynie do kokpitu (najlepiej w wiaderku, żeby nie latało) i zostawić do następnego użycia. W tym czasie następują kolejno procesy odmaczania, zmywania, płukania. To wszystko z dodatkiem naturalnej soli morskiej, dzięki czemu naczynie jest błyszczące po zmywaniu. Co to będzie, gdy fali nie będzie...

Do tej pory w pokładowym jadłospisie pojawiły się następujące pozycje: zupa kalafiorowa, zupa ziemniaczana, makaron z sosem teściowej, golonka pieczona z ziemniakami i kapustą z kminkiem, schab w buraczkach z kaszą jaglaną, flaki wołowe, gulasz wołowy z makaronem, pęczotto z cukinią i indykiem, kaszotto z buraczkami i kurczakiem! A to jeszcze nie wszystkie pozycję w menu, nawet nie połowa. Niezła restauracja, kapitan nie może narzekać. To obiady, lub obiadokolacje. Śniadania, to póki mam mleko i płatki śniadaniowe, jem konsekwentnie z dodatkiem czekolady i owoców liofilizowanych lub suszonych. Wodę ze zbiornika używam jedynie do gotowania i mycia się. W proporcjach na 2 tygodnie 15l./0,5l. Do picia mam jeszcze wodę mineralną i ją piję w pierwszej kolejności. Deszczówki nie zbieram. Odsalarkę uruchomiłem. Nie obyło się bez niespodzianek. Pompowałem, pompowałem a tu nic się działo. Początkowo myślałem, że może prędkość za duża i rurka idzie po powierzchni łapiąc powietrze. Narobiłem się kombinując jak ją obciążyć, potem jak spuścić na pagaju głębiej do wody. Próby na nic się zdały i schowałem odsalarkę do warsztatu. Do pierwszej bezwietrznej pogody. Perła buja się jedynie na malutkiej martwej fali. Wiatru zero. Wrzucam rurkę poboru wody i pompuję. Dalej nic. To skłoniło mnie do szukania innej przyczyny, niż za duża prędkość łódki. Rozebrałem, przejrzałem instrukcję, uszczelki, pompę, odpowietrzyłem bez membrany i zaczęła pompować. Starym dobrym zwyczajem, jak się coś rozbierze a później złoży to zaczyna działać. Podłączyłem ochoczo mineralizator i pompuję. Przeczytałem na mineralizatorze, że przed użyciem wypłukać. No tak, ale jak? Przecież nie słoną zza burty, a tym bardziej słodką ze zbiornika! No nic, pompuję, zobaczymy co się stanie. Pierwszy litr lekko mętny. Piję. Soli nie czuć, za to jakby za dużo wapnia. Drugi litr już mniej mętny. Więcej ochoty na pompowanie nie miałem, więc postanowiłem, że pierwsze kilka litrów wyprodukuję i zużyję do mycia i prania, to może się przepłucze ten filtr. Oby nie było jak z postanowieniem na uregulowanie rytmu dnia.

I tak przehalsowaliśmy z Perłą kolejne morze i halsujemy dalej przez Kanał Angielski. Cisza, spokój, nic się nie dzieje. No może poza tym, że nigdy nie zostawiajcie nic do wyschnięcia w kokpicie na noc. Rano zawsze będzie wyprane w słonej wodzie, nawet jak mocno nie chlapie, kokpit to przecież zmywarka i o tym trzeba pamiętać. No tak i pamiętajcie też, jak coś raz zostanie potraktowane wodą morską, mokre już pozostanie! Niby wiem od lat, ale jakoś zawsze mnie to zaskakuje.

Dzięki za miłe komentarze i słowa otuchy. Nie sądziłem, że tak wiele osób może interesować jakiś koleś na małej łódce gdzieś na morzu, który nic nie odkryję, bo już wszystko odkryte, nie pobije żadnego rekordu, bo w obliczu doniesień o rekordzie dobowego przelotu na trimaranie jakim pływa francuz Gabart 785 Mm w dobę, będzie ciężko (tyle to jak zrobię w tydzień to się cieszę), nie startuje w żadnym wyścigu i nie robi nic jako pierwszy, najmłodszy, najniższy, najwyższy, najstarszy… Niech moc będzie z wami i pamiętajcie, że dżentelmeni pływają tylko z wiatrem! No cóż, muszę się jeszcze wiele nauczyć, jak dżentelmenem być.

Bartek

P.S. Na pokładzie pojawił się krasnal, którego zobaczycie na zdjęciu. Nie mam pomysłu na imię dla niego, więc może jakiś mały konkurs. W nagrodę zwycięzca, będzie mógł sobie wybrać dowolną piosenkę, którą wykonam w ramach niedzielnego koncertu życzeń i wyślę mu realizację

P.S. II Jedyny jaki mam problem to śmieci. Myślałem, że ich nie zabieram, a jednak mam tu niezłą fabrykę folii i tym podobnych. Prace nad rozwiązaniem tego problemu, trwają, choć przyjmę również pomysły z zewnątrz.

Odpowiedzi prosimy kierować pod adres: [email protected]

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Wielki Piątek u Ewangelików. Opowiada bp Marcin Hintz

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na kalisz.naszemiasto.pl Nasze Miasto