Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Za tydzień rozpoczyna się sezon skoków narciarskich, więc Adam Małysz opowiada nam o swoich pierwszych skokach i "wyskokach"...

Aleksandra Polewska-Wianecka
Aleksandra Polewska-Wianecka
Alexander Nilssen
Tak się złożyło, że kilka lat temu pisałam kolejną część książki dla dzieci, o tym jak to wielcy ludzi byli mali. Jednym z jej bohaterów był Adam Małysz. Mistrz opowiedział mi wówczas w długim mailu o swoim dzieciństwie. I choć książka utknęła w druku, to ja, z okazji zbliżającego się rozpoczęcia nowego sezonu skoków narciarskich, zdradzę co nieco z tego czego się dowiedziałam o małym Adasiu.

Kiedy wraca Pan myślami do swojego dzieciństwa, na pewno widzi Pan w tych wspomnieniach buzie swoich małych przyjaciół. Kim oni byli?

Mieliśmy taką – powiedzmy chłopacką paczkę – choć na paczkę, to było nas trochę za mało, bo tylko trzech. Mieszkaliśmy po sąsiedzku, uwielbialiśmy spędzać razem czas. Sporo czasu bawiliśmy się na świeżym powietrzu, jeździliśmy na rowerach, chodziliśmy po drzewach, wygłupialiśmy się. Robiliśmy sobie wzajemnie, mniej lub bardziej udane dowcipy, które na szczęście kończyły się dobrze.

Do Waszej ulubionej zabawy nie potrzebował Pan zabawek, prawda?

Prawda, bo najbardziej lubiliśmy zabawę jajkami! Urządzaliśmy sobie wojny, w których bronią były jajka. Generalnie rzucaliśmy w siebie, ale zdarzało się, że także w kogoś spoza naszej trójki.

Skąd mieliście te jajka?

Prosto od kur! (Śmiech.) Moja babcia hodowała kury i kiedy one zniosły jaja, babcia zbierała je do koszyka i przynosiła do domu, do spiżarni. Kiedy nie widziała wynosiłem wszystkie ta jajka na dwór, do chłopaków i zaczynała się zabawa. Zdarzyło się nawet tak, że kiedy te jajka zniknęły w tajemniczych okolicznościach, to moja babcia, której były one potrzebne, poszła do sąsiadki by je pożyczyć. Sąsiadka się zgodziła, bez problemu, idzie po jajka, patrzy a u niej też jajka wyparowały. Bo ta sąsiadka była babcią chłopca z naszej trójki.

Jest Pan z Wisły. Pana pradziadek miał przed II wojną świątkową własną skocznię. Czy jako taki młody łobuz, marzył Pan, że zostanie skoczkiem?

Chyba nie, bo jedyne marzenie o mojej przyszłości jakie wówczas miewałem, to takie, że będę kierowcą ciężarówki. A mój kolega z paczki, chciał być na przykład komandosem. Kiedyś, w czasie zabawy w jajeczną wojnę, postanowiliśmy z drugim kolegą dać mu wycisk, bo skoro chciał być komandosem, to uznaliśmy, że czas nabierać wprawy. On wszedł na drzewo i na tym drzewie miał się bronić przed jajkami, które w niego rzucaliśmy. Długo to nie trwało bo spadł! Najpierw wybuchliśmy śmiechem na te widok, ale chwilę przestaliśmy się śmiać, bo zauważyliśmy, że chłopak wije się z bólu, że coś złego się stało. Pobiegłem po jego rodziców. Miałem trochę stracha, co będzie jak ci rodzice zaczną wypytywać jak to się stało, że on spadł z drzewa. Mój drugi kolega też się bał. Tymczasem nasz przeszły komandos zachował fason i nawet nie pisnął mamie i tacie, że spadł przez nas. Wziął całą winę na siebie. To była duża rzecz.

A kiedy w Pańskim chłopięcym życiu zaczęły się skoki?

Mój wujek był trenerem w klubie narciarskim w Wiśle. Tata też tam pracował, ale jako kierowca. Wszyscy próbowali skoków, no to ja też. Problem był jednak taki, że nie można było kupić butów odpowiednich do nart, które byłyby w moim rozmiarze. Byłem najmniejszy w grupie. Nie mogłem też pożyczyć butów od nikogo bo nikt nie nosił mojego rozmiaru. W końcu ktoś wpadł na pomysł, że skoczę w butach, które są o dwa numery na mnie za duże. Bo to były najmniejsze jakimi w ogóle dysponowaliśmy. To były czasy komunizmu, w sklepach nie można było niczego dostać, więc skoczyłem w tych za dużych. Skoczyłem ze skoczni K-17 znajdującej się na w kompleksie wiślańskich skoczni o nazwie Centrum. Był to skok na odległość jakichś siedmiu metrów. I wszystko szło świetnie do momentu lądowania. Bo przy lądowaniu nie zapanowałem nad nartami, które dotknąwszy ziemi rozjechały się jak do tzw. stylu „V” i po prostu wypadłem z tych za dużych butów! Zaraz potem wszyscy zobaczyli moje stopy w samych skarpetkach i buty z nartami, które jakby nigdy nic, zjeżdżały sobie w dół beze mnie. Pamiętam, że nikt się wtedy ze mnie nie śmiał, nikt nie powiedział, że jestem łamaga. Koledzy zeszli po te moje narty, przynieśli je i pomogli na nowo ubrać. A ja wstałem, otrzepałem się ze śniegu i pomaszerowałem w górę skoczni żeby spróbować jeszcze raz. Pewnie gdybym się wtedy poddał, więcej nie spróbował i poszedł do domu, nie byłbym skoczkiem.

Pamiętam jak doświadczył Pan – już jako mistrz świata – bolesnego upadku, a obserwujący skok tłumy kibiców śpiewały ile sił w gardłach, na melodię wielkiego przeboju „Guantanamera”, taką oto pioseneczkę: „Nic się nie stało, Adasiu, nic się nie stało!”

Tak, to było w Zakopanem i było bardzo miłe. (Śmiech.) Bo jak człowiek upadnie i to po prostu trzeba wstać, otrzepać się i zaczynać od nowa. Próbować do skutku.

Dziękuję za rozmowę.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Powrót reprezentacji z Walii. Okęcie i kibice

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Za tydzień rozpoczyna się sezon skoków narciarskich, więc Adam Małysz opowiada nam o swoich pierwszych skokach i "wyskokach"... - Konin Nasze Miasto

Wróć na kalisz.naszemiasto.pl Nasze Miasto